sobota, 27 listopada 2010

Tokio, po raz pierwszy

   Trzy godziny snu, to jednak mało po tak ciężkiej nocy ;) Budzik mnie nie obudził, nie słyszałam go kompletnie, obudził mnie Marek telefonem, ale jednak chyba byłam zbyt nieprzytomna, by rozmawiać. A może i rozmawiałam? Tego niestety nie pamiętam. Mam rano takie stany, gdzieś pomiędzy snem a świadomością, kiedy nie do końca kojarzę, co się wokół mnie dzieje. Kiedy skojarzyłam już nieco bardziej, z przerażeniem stwierdziłam, że jest 11.15, a ja jestem w proszku. O cholera. To nawet lepiej, że Aziz się spóźnia, może jeszcze zdążę się ogarnąć. Nie zdążyłam. Dzwonek do drzwi. Jeszcze ani razu nie otwierałam drzwi wejściowych do Ninomiya przez to ustrojstwo zamontowane na ścianie. Które mam przycisnąć? Przycisnęłam jedno, nie działa, drugie, nie działa, trzecie – o cholera, włączyłam alarm. Zaczęło niemiłosiernie wyć. Jak mam ten cholerny alarm wyłączyć. Wciskam po kolei wszystkie guziki, w panice, wywołanej alarmem, żaden nie działa, do pokoju przyleciał dosłownie po chwili strażnik. Co się pani stało? Nic się nie stało, alarm się włączył, nie umiem wyłączyć, przepraszam najmocniej, to przez przypadek, naprawdę nie chciałam!! Pomógł mi wyłączyć alarm i otworzyć drzwi wejściowe. I wtedy już ocknęłam się zupełnie. Co za idiotka ze mnie, rany julek, przecież ten biedak pod drzwiami zaraz stąd zwieje, nie dość, że alarm, to jeszcze ja w piżamie, nieuczesana, z podkrążonymi oczami, co za żenada…

   Aziz nie zwiał. Choć nie ukrywał zdumienia i lekkiego zażenowania połączonego z kompletnym rozbawieniem. Bo takiego powitania to jeszcze w życiu nie doświadczył. Śmiej się, śmiej, ja naprawdę nie chciałam... Podreperowałam nieco swój wizerunek tym, że ogarnięcie się zajęło mi już tylko 15 min. I pojechaliśmy.
    Tsukuba Express jedzie do Tokio Akihabara w godzinę, odjeżdża ze stacji co kwadrans. Ładny, elegancki pociąg, klimatyzowany, nawet nieprzepełniony. Sunie bezgłośnie po torach. Ustaliliśmy plan gry. Ja o Tokio nic nie wiem, nie zdążyłam przeczytać, nie wiem co chcę zobaczyć, może być cokolwiek, ty byłeś tam już parę razy, więc masz prowadzenie. Gdziekolwiek zdecydujesz, tam idziemy, a ja potulnie idę za Tobą. Chodzić mogę, buty mam wygodne, tak, dużo łazić też mogę, łażenie mi nie straszne. Rzadko kiedy przyjmuję rolę takiej sierotki, w zasadzie nie pamiętam kiedy ostatnio, ale tak wybitnie nie chciało mi się myśleć, co i gdzie, orientować w tej miejskiej dżungli ani decydować… Całe szczęście Aziz zgodził się na taki układ. I miał niewątpliwą zaletę w postaci znajomości języka japońskiego, którego uczył się już dwa lata zanim tu przyjechał. A przyjechał kilka miesięcy temu na rok. A do tego miał GPSa i umiał się nim posługiwać. Aparat też miał, dobry, i też umiał się nim posługiwać, więc ja swojego praktycznie nie wyciągałam, a wszystkie poniższe zdjęcia są jego autorstwa. Moją rolą było uśmiechanie się do zdjęć, trzymanie obiektywu podczas zmiany długiego na krótki i odwrotnie oraz czytanie na głos ciekawszych fragmentów z przewodnika.

     Zaczęliśmy od znalezienia czegoś do jedzenia i picia. A potem pojechaliśmy na Asakusę. Jak mówi przewodnik, to najciekawsza i najważniejsza dzielnica Tokio, bo najstarsza i najbardziej urokliwa. Cała reszta już bije nowoczesnością i futuryzmem. W jej centrum znajduje się świątynia Sensoji, najstarszy obiekt sakralny w mieście, powstały w 645 roku, poświęcony Kannon, bogini miłosierdzia, której posąg wyłowili z rzeki Sumida dwaj bracia kilkanaście lat wcześniej. Zanim jednak się dotarliśmy do świątyni, trzeba było przejść przez Bramę Gromów i razem z falą ludzi przemieścić się jakieś 200m uliczką Nakamise, pełną sklepów i straganów ze wszelkimi pamiątkami. Fala turystów była przeogromna, chyba jeszcze większa niż te, które do tej pory widziałam. Niemniej świątynia wrażenie robiła, razem z tym tłumem, który dodawał specyficznej atmosfery tego miejsca. Bo teraz to jest tłum turystów, ale niegdyś, to był tłum wiernych z całego Tokio. 




     Wydostaliśmy się z tłumu i pospacerowaliśmy po zwykłych małych uliczkach, nisko zabudowanych, pełnych straganów, sklepików, pracowni artystycznych i malutkich świątyń. Te uliczki też nie były puste, ruch był jak na Marszałkowskiej, ale przynajmniej można było iść swoim tempem, a nie falą. Ta część Tokio jest zupełnie inna od pozostałych, może dlatego, że tak oddalona. W zasadzie nie można też powiedzieć, że pozostałe dzielnice miasta są takie same – miasto jest podzielone na dzielnice dlatego, że poszczególne fragmenty coś jednak różni. Ale mają pewną cechę wspólną – tłok, zarówno ludzki jak i architektoniczny, uliczny hałas, bezład i nowoczesność w stopniu przytłaczającym. Człowiek dostaje zwyczajnego oczopląsu. Wróciliśmy na Akihabarę i po chwili tam spędzonej chcieliśmy uciec. Tłoku tam panującego nie da się opisać. Ale uciec nie było łatwo. Wsiedliśmy do zatłoczonego do granic możliwości metra. Aziz zdecydował, że jedziemy na Odaibę, dzielnicę na kompletnie drugim końcu miasta, nad Zatoką. W przewodniku napisali tylko 2 zdania o tej części miasta, że jest najmłodsza i że najbardziej modna wśród młodych Japończyków. Bez żadnego komentarza, czy warto tam zajrzeć, czy nie. Więc nie byłam do końca przekonana, czy jest sens tam się tłuc. Znacznie słynniejsza jest Ginza albo Roppongi. No ale słowo się rzekło i miałam nie wybrzydzać i nie marudzić, tylko dać się prowadzić. Stwierdziłam, że wypada go dotrzymać, choć rwałam się do przejęcia prowadzenia. Aziz mówił, że na Odaibie jeszcze nie był, ale jego przyjaciel Feruz, ten, który tu mieszka, kazał mu tu kiedyś przyjechać, koniecznie w porze dnia, gdy już zacznie się ściemniać. A ja przypomniałam sobie przecież, że mój przewodnik jest do kitu i lepiej słuchać się mieszkańców. Skoro tak, to jakoś wytrzymam te pół godziny w zatłoczonym metrze. Byłoby tylko milej, gdyby pan co stoi obok tak nie śmierdział, a pani z drugiej strony nie wbijała mi łokcia w żebra.

    Wydostaliśmy się z metra. Ale teraz trzeba było zmienić stacje i wbić się w pociąg. Towarzystwo osoby umiejącej mówić po japońsku zdecydowanie ułatwia podróżowanie i jakiekolwiek przemieszczanie się, oj bardzo. Pociąg już był nieco luźniejszy. Jechał po takiej specjalnej linii torów ponad ulicami, z okien można było oglądać miasto, oświetlone ciepłą barwą zachodzącego słońca. I zamigotał mi we wspomnieniach z dzieciństwa taki rysunek miasta z przyszłości w moim podręczniku do środowiska z trzeciej klasy podstawówki. Wyglądał wtedy jak kompletne science fiction. A teraz na tym rysunku właśnie się znalazłam…

    Wysiedliśmy. GPS okazał się niezwykle pomocny, pomógł nam trafić ze stacji nad Zatokę. I gdy już tam dotarliśmy doznałam absolutnego szoku. Tam nie było ludzi. Ale wciąż byliśmy w Tokio, wielkie wieżowce przy stacji, wielkie wieżowce widać tu, tuż po drugiej stronie wody, ale nad samą wodą – pusto. Cicho. Przyjemnie. Cudownie i niesamowicie. Zaróżowione niebo, migoczące światła miasta i piękny Most Tęczowy. Nie wiem jakim cudem nie ma tu tabunu ludzi. Nie mówię o turystach, bo skąd biedacy mają wiedzieć, ale o mieszkańcach, o tych prawie 13 mln mieszkańcach na 2100km2 miasta, o tych 6 tysiącach ludzi na kilometr kwadratowy! (Nawiasem, wiecie, że gęstość zaludnienia w Wawie jest praktycznie po połowę mniejsza?) No ale z drugiej strony wieczorem nad Wisłę też mało kto chodzi. Chociaż pewnie bardziej z obawy, by w ryj nie dostać. Tu jest raczej bezpiecznie. W każdym razie miejsce nam się wybitnie spodobało i wybitnie sprzyjało prowadzeniu ciekawych rozmów. 


    Po drugiej stronie łuku uformowanego przez nabrzeże znaleźliśmy coś, co nas kompletnie rozbroiło. Statuę Wolności. Cóż, nie od dziś wiadomo, że wiele społeczeństw kopiuje amerykańskie wzorce i jest zachwyconych amerykańskością. Japończycy zdecydowanie w tym trendzie przodują, szczególnie młodzi. Spacerując tak sobie znaleźliśmy tanią knajpę z tempurą (czyli ryż + smażone cuda w cieście, głównie krewetki, grzyby i warzywa), a zapachy z niej dolatujące wywołały nagły skurcz żołądka i niespodziewany atak głodu. Nie dało się przejść obok niej obojętnie. Weszliśmy do środka, zamówiliśmy coś do jedzenia i zastanowiliśmy się co dalej. Aziz stwierdził, że najlepiej by było, gdybym została w Tokio do rana i mogła jeszcze raz zobaczyć Asakusę, ale bladym świtem, kiedy przybiera zupełnie inny charakter. Jego przyjaciel tam właśnie mieszka, niedaleko, planował właśnie wieczorem do niego jechać, u niego nocować i zostać na niedzielę, żeby o poranku zobaczyć inne oblicze tego miasta. Ale dla mnie pewnie też miejsce do spania się u niego znajdzie. Zaraz do niego zadzwoni i dowie się co i jak.

    Problemu z noclegiem oczywiście nie było, więc postanowiłam zostać. Ale Feruz nie wrócił jeszcze z pracy, więc wciąż mamy trochę wolnego czasu. Aziz zadecydował, że pojedziemy wobec tego na Roppongi. Dzielnica ta jest znana z kilku rzeczy. Po pierwsze – najsłynniejsza dzielnica rozrywki dla młodych Japończyków i cudzoziemców, na niemal każdej ulicy są bary i nocne kluby, a tłum imprezowiczów przelewa się przez skrzyżowania o każdej godzinie od zmierzchu do świtu. Po drugie – Roppongi Hills, największy w mieście, jedenastohektarowy kompleks budynków z niezliczoną ilością sklepów, restauracji, galerii i innych przybytków luksusu. Po trzecie – Wieża Tokio, 330-metrowa konstrukcja radiowo-telewizyjna, a zarazem najbardziej znany punkt widokowy miasta, jak nietrudno zgadnąć wzorowana na Wieży Eiffla.
     Znów pociąg, znów zawalone ludźmi metro. A tym razem po wyjściu na powierzchnię przytłoczyło mnie co innego. Już nie sam dziki tłum ludzi, ale niewyobrażalna rewia mody dzikiego tłumu ludzi na ulicach. Sobota wieczór, wiec wszyscy szli na imprezy, wszyscy odpicowani w kosmos. Kobiety i mężczyźni. Śliczni i sztuczni. I zabawni. I rozbawieni. I smutni. Najlepsze były dziewczyny w miniówach, bez rajstop, po prostu gołe nogi przy 10ºC, zimowych butach z futerkiem i wełnianej czapce na głowie. Stuk obcasów o chodnik. Tak głośny, że aż świdrował w głowie. Grube maski z pudru na twarzach Japonek. Przecież one mają taką piękną cerę, na co im ten puder! Świecąca z daleka biżuteria. Wszędzie. Na nogach, rękach, głowie, pępku. Eleganckie drogie płaszcze, najdroższe, markowe torebki. Kraina zbytku. Nie dało się tego strawić na trzeźwo. W pierwszym lepszym konbini kupiliśmy po puszce piwa i sącząc je pod sklepem obserwowaliśmy jak panienka z tipsami długości kilku dobrych centymetrów zmaga się z otworzeniem podobnej puszki. Najpierw ona, a potem jej koleżanki z tipsami podobnej długości. Poddały się i jedna z nich poprosiła Aziza nieśmiało o pomoc. Zrobiła to w tak kokieteryjny, przesycony erotyzmem, a jednocześnie łagodny sposób, że aż mnie zatchnęło. Na nim jednak nie zrobiło to wrażenia. Wszystkie tu tak robią, wszystkie lecą na cudzoziemców i wszystkie są łatwe, aż do znudzenia, a wręcz obrzydzenia...

    Poszliśmy w kierunku widocznej z daleka czerwonej podświetlonej Wieży Tokio, a po drodze dostałam wykład na temat… samochodów. Zupełnie zapomniałam zwrócić na to wcześniej uwagi, może dlatego, że jestem kobietą i samochody mnie jakoś specjalnie nie kręcą, kawałek blachy zawieszony na czterech kółkach z jakimiś bajerami w środku, służy do przemieszczania się, nie rozróżniam ni marek ni modeli, co najwyżej kolory karoserii. Totalna ignorantka. Tatuś, wybacz, wiem, że uczyłeś mnie kiedyś tego, co tam jest pod tą maską, ale nic już nie pamiętam. No więc auta w Tokio to była jedna z nielicznych rzeczy, które Aziza tu zwyczajnie zachwycała, co rusz to wypatrywał na ulicy co ciekawszy, bardziej niesamowity model i opisywał na czym owa niezwykłość polegała. O, a ten, tu na wystawie, to najdroższy samochód świata, produkowany w ilości jedna sztuka rocznie, na specjalne zamówienie, jaki on piękny, ja nie mogę, czekaj, normalnie muszę go sfocić. Itp. Dla mnie miały jedynie nieco mniej standardowy kształt, bo taki trochę bardziej wybajerzony. Ale faktycznie, jak człowiek się wpatrywał, to co rusz przed nim takiego typu auto śmigało.


   Dotarliśmy pod Wieżę. O wjechaniu na górę można było zapomnieć. I to nawet nie tylko o cenę biletu wejściowego tu chodziło. Kolejka osób czekających do kasy zdawała się nie mieć końca i stała praktycznie w miejscu. Nie chciało nam się czekać. Wróciliśmy na stację i pojechaliśmy z powrotem w okolice Asakusy, gdzie czekał już na nas Feruz.
    Życie w Tokio jest okrutnie drogie. Ceny wynajmu mieszkania są kosmiczne. Ludzie żyją więc w kliteczkach, a właściwie nie żyją, tylko śpią, bo żyją w pracy, tam trochę więcej przestrzeni. Feruz, przyjaciel Aziza jeszcze z dzieciństwa, przyjechał do Tokio studiować, na rok, ale musi dorabiać w weekendy, by się utrzymać, bo stypendium jakie dostaje, jest stanowczo za niskie. W Tsukubie dałoby za to radę, w Tokio bez szans. A w Uzbekistanie, to by tego nie na rok, a na ładnych parę lat starczyło. W Polsce, jakby się uprzeć, też. Jako, że tradycyjne mieszkania w blokach nie mają z reguły więcej niż 8m2, na parterze niemal zawsze jest urządzony duży pokój wspólny, z telewizorem, kanapami i kuchnią. Tam więc się rozgoślciliśmy, a do rozmowy przyłączyły się jeszcze sąsiadki - Koreanka i dwie Chinki. Wszyscy oni na życie w Tokio narzekali… I zupełnie im się nie dziwię. Ciekawa jestem tylko jak życie w tym mieście postrzegają sami Japończycy. Spróbuję się dowiedzieć niebawem. 

     Zgodnie z planem, jak tylko zaczęło świtać, po zaledwie paru godzinach snu, wyszliśmy znów na tokijskie ulice i udaliśmy się w kierunku świątyni. Teraz już było naprawdę nieźle. Sklepy jeszcze pozamykane, stragany jeszcze nie rozstawione, normalni ludzie jeszcze śpią albo wracają z imprezy, ale to nie w tej dzielnicy, bo w tej jeszcze śpią. Pod Sensoji natknęliśmy się więc tylko na „garstkę” takich nienormalnych. 





    Poranny spacer był super, jednak na drugi dzień zwiedzania Tokio już nie miałam ochoty. Snu zdecydowanie ostatnio trochę brakowało, wczoraj przeszliśmy niezły kawał, więc już sobie dziś daruję. Tym bardziej, że samej w tak wielkim mieście to żadna frajda łazić, człowieka dopada tylko oczopląs i melancholia, zaraz znów tłum wylegnie na ulice, a i wiem, że Aziz chce spędzić dziś trochę czasu z przyjacielem. Postanowiłam wrócić do Tsukuby. Odprowadził mnie na stację, przypilnował, czy aby do dobrego pociągu wsiadam i się pożegnaliśmy. No i taka to właśnie była moja pierwsza wizyta w Tokio. Nie wiem, czy gdyby nie mobilizacja ze strony Aziza, to bym tam w ogóle pojechała. Pewnie by mi się nie chciało. Bo choć byłam ciekawa, to jakoś mnie nie ciągnęło. No ale jednak zdecydowanie warto było ten świat zobaczyć. Choćby po to, by zdać sobie sprawę jak małym, uroczym i spokojnym miastem jest Warszawa :)

3 komentarze:

  1. no i nieco szersza galeria tu: http://picasaweb.google.com/aga.szudarska/Tokio1ByAziz#

    OdpowiedzUsuń
  2. szoda, że blog się już skończył...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie skończył... A właściwie dopiero się zaczyna ;)

    OdpowiedzUsuń